Odcinek III: Witamy Państwa Gruzinów! Z cyklu Gruzja, Armenia i Iran autostopem.

(celem wprowadzenia zajrzyj tu lub tu

Witamy Państwa Gruzinów! - tak łamana polszczyzną z uśmiechem na ustach przywitał nas pogranicznik patrząc w nasze paszporty. Chodziło mu oczywiście o Państwo Gruzinów - Sakartwelo - jak nazywają tam swój kraj. Niemniej jednak już na granicy dostaliśmy wyraźny sygnał, że jako Polacy jesteśmy w Gruzji mile widziani. Zaraz za granicą, w kantorze, zostaliśmy wypytani czy wybraliśmy nowego prezydenta, a przy jednym z barów na podgranicznym bazarku spotkaliśmy (a kogo mogliśmy spotkać?) dość liczną grupę Polaków. Byli ze Śląska zdaje się i okropnie narzekali na wszystko. Że w Gruzji jest brudno, że nie ma co zjeść, że nie ma nic ciekawego, że wszystko jest przeterminowane itd... Oczywiście, jak się okazało później, we wszystkim się mylili. Nie wiem jak oni zwiedzali ten kraj. Co do brudu - fakt, większość miast nie grzeszy czystością. Ale jeśli chodzi o jedzenie to jest ono wspaniałe. Spotkani Polacy narzekali że nie ma mięsa (WTF?). Za każdym razem kiedy jedliśmy coś w barze czy restauracji było to z mięsem. Czy chinkali, czy szaszłyki czy co tam jeszcze... Jeśli zaś chodzi o przeterminowanie - wystarczy znać cyrylicę by przeczytać sobie, że daty pracowicie wyklepywane na produktach to daty produkcji a nie przydatności do spożycia - nietrudno się więc dziwić, że nasi malkontenci wszystko mieli "przeterminowane". Natomiast jeśli chodzi o zabytki to jest naprawdę dużo niesamowitych rzeczy do zobaczenia, ogromne bogactwo kulturalne - ale to już się sami przekonanie w kolejnych postach. Ale Polacy jak to Polacy - ponarzekać muszą.

A właśnie: co do chinkali. Cóż to takiego? Na pierwszy rzut oka niby nic takiego: pierogi z mięsem. Ale po pierwsze mięso jest świetnie przyprawione. Po drugie pierogi mają charakterystyczny kształt z takim dziubkiem do chwytania ich rękami i jedzenia. A po trzecie, najważniejsze, oprócz mięsa jest w nich rosołek! Umieją je robić tylko w Gruzji. W Polsce umie je robić tylko Tomek, tak obstawiam (klik: blog Tomka z przepisem na chinkali i zdjęciami). Tomek co prawda w Gruzji nie był, ale odpowiednio przeze mnie (i przez internet) poinstruowany udoskonalił sztukę robienia chinkali do absolutnej perfekcji. Proponuje się z nim zaprzyjaźnić to może da wam kiedyś spróbować. Chinkali w Polsce można też niby zjeść w sieci Gruzińskie Chaczapuri. Ale tamtejsze chinkali są suche i bez sensu. Jak większość rzeczy w tej restauracji zupełnie nie przypomina gruzińskiego orginału. Niżej zdjęcie: zrobione w mojej własnej kuchni więc chyba mogę wykorzystać.

fot. Rynn
No ale wróćmy do podróży. Zbliżał się wieczór a bus z granicy do Batumi kosztował coś w stylu 50gr więc porzuciliśmy na chwile autostopowe ideały i pojechaliśmy te 20km busikiem. Po drodze krajobraz rodem z Indii - krowy zalegające ulice, krowy stadami, krowy w każdych ilościach, krowy leżące wszędzie. Potem wjazd do Batumi, trochę przerażenie: bieda na ulicach, handlarze wszystkiego porozkładanego na jakichś pudłach itp. Muszę przyznać, że byliśmy nieco przerażeni. Było to jednak swego rodzaju złudzenie: tam po prostu tak wygląda ulica, tak po wschodniemu. Jest biedniej, ale nie tak bardzo jak nam się wydawało. A że był to nasz pierwszy kontakt z TAKIM wschodem, to trochę szoku było. Przeszliśmy się trochę po mieście i już po zmroku wyjechaliśmy rozbić namiot na plaży w niedalekim Kobuleti.

Obudziliśmy się względnie rano. Wychodzę z namiotu, patrzę i moim oczom ukazuje się co? No co się ukazuje? A co się może okazać? No tylko samochód z polską rejestracją. Ba, Krakowską nawet. Tak oto spotkaliśmy fantastyczne małżeństwo z trójka dzieci na sympatycznych wakacjach objazdowych po Iranie, Armenii i Gruzji (a mówią, że jak są dzieci to już nigdzie się nie da wyjechać - nie nie nie, dzieci to tylko wymówka, wystarczy chcieć). Po prawie tygodniu podróży wreszcie odpoczynek: plaża i słodkie nicnierobienie. Rano jeszcze poszukaliśmy prysznica. W pobliskim "hoteliku" spytałem właściciela (?) czy można skorzystać z prysznica i ile to będzie kosztować. Zapytał "ot kuda wy?". "Iz Polszy" odparłem. Następnie dowiedziałem się, że w takim razie to jasne, bierzcie prysznic, za darmo oczywiście, przecież Polacy i Gruzini to przyjaciele od wieków. I tę opinię słyszałem potem jeszcze wiele wiele razy. Kobuleti to typowo wypoczynkowa nadmorska miejscowość: popcorn, dudniące ruskie disko i dmuchane piłki. Była niedziela, więc po południu pojechaliśmy do Batumi gdzie, jak sprawdziliśmy wcześniej, mieścił się kościół katolicki. Msze odprawiał kto, kto, no kto mógł ją odprawiać? Oczywiście odprawiał ją polski ksiądz. Spotkaliśmy wycieczkę duszpasterstwa z Tbilisi prowadzonego przez polskich księży. Tak. Bo Polaków w Gruzji jak mrówków (w ogóle wszędzie) -  w dwa tygodnie naliczyliśmy ponad 60 spotkanych rodaków. W Batumi obejrzeliśmy port, kościół ichniejszy autokefaliczny, jakieś muzea nawet ale i tak najlepsza była wizyta w piekarni lawaszy (stałem sobie grzecznie w kolejce i próbowałem zrobić jakieś zdjęcia przez okienko, wtem jeden z kolejkowiczów poprostu mnie wziął i zaprowadził do środka - teraz, mówi, rób zdjęcia :) !). Lawasze są superowe, najbardziej i najdłużej tęskniłem za nimi po powrocie do kraju. Są to placki naklejane na wewnętrzne ściany półkulistego pieca, po paru minutach już gotowe i wręczane klientowi. Niebiańska pyszność!





Pod wieczór wróciliśmy do Kobuleti. Tam zaobserwowaliśmy jeszcze coś ciekawego. Przez miasteczko prowadzi droga. Taka zwykła, nie żadna dwupasmówka czy coś. Przy okazji jest to droga międzynarodowa, idzie tam tranzyt z granicy. Wyobraźcie sobie: miejscowość wypoczynkowa, ludzie w klapkach, lody gałkowe, tiry, samochody, wszystko to wesołe przeplata się na głównej arterii miasteczka. W środku drogi spontanicznie tworzy się trzeci pas ruchu. Samochody ogólnie poruszają się z prędkością pieszego. W tym wszystkim jeszcze jeździ radiowóz i coś nadaje z megafonu. Nadawanie trwało dość długo więc w końcu spytałem kogoś o co chodzi. Otóż policja apelowała do kierowców, aby nie tworzyć tego trzeciego pasa ruchu środkiem drogi. Nie żeby dawali jakieś mandaty, łapali niesfornych kierowców. Nie, taki tam tylko społeczny apel do rozsądku obywatela. Sympatyczne. Tymczasem na nadmorskim deptaku swój nocny występ rozpoczynał wędrowny młody gruziński bard zbierając wkoło siebie liczne grono słuchaczy (w tym nas).


Ogólnie w regionie - a zwie się on Adżaria, jest tak troszkę autonomiczny i jest tam sporo muzułmanów - jest dość parno i tropikalnie, roślinność taka dorodna... Jakbyście byli to zwróćcie uwagę na domy - mają charakterystyczną konstrukcję jednopiętrową, z parterem pozostawionym najczęściej na jakieś pomieszczenia gospodarcze. Zobaczyliśmy to po raz pierwszy w muzeum a potem ze zdziwieniem obserwowaliśmy, że w mijanych miasteczkach nawet nowe budynki zachowują tradycyjny układ. W Adżarii nie zabawiliśmy zbyt długo, zaraz wyruszaliśmy w stronę Kutaisi (jak zwykle - niestety - odrobinę się spiesząc by wszystko zobaczyć). Na koniec jeszcze piosenka - ulubiona chyba mojej mamy, ale kiedyś kontaktowałem się też z pewnym gruzińskim studentem antropologii, który ją znał: 









Komentarze

Popularne posty